Po raz kolejny do Bzinc na Słowacji wyruszył z Krakowa wóz taborowy z żołnierzami Armii Konfederacji. Wewnątrz wygodnie rozparci Smednir, Peter i ja – Gregorius. Miło jest mknąć słowacką autostradą w towarzystwie przyjaciół z Pułku, rozmawiać, śmiać się, planować kolejne spotkania i zmagania. Kilometry drogi jak wstążka nawijają się na koła i coraz bliżej do celu podróży. Miasteczko o nieco śmiesznej nazwie Bzince przyjmuje na siebie wielki ciężar. Na kilka dni stanie się Gettysburgiem. Czy sprosta temu wyzwaniu?
Na miejscu wita na zachodzące słońce. Jeszcze w blasku kończącego się dnia witamy już obecnych towarzyszy broni, rozbijamy namioty, rozpalamy ognisko. Później dojeżdżają Braciszek i Janek Sas. Dołącza nasz dowódca Brunio. Już działa na nas niepowtarzalna atmosfera miejsca i czasu. Wokoło płoną ogniska, błyskają latarenki obok namiotów, słychać śpiewy, nawoływania wart. Mimo późnej pory obozy tętnią życiem. Siadamy wokół ogniska, cudowne butelki ze swoją jeszcze cudowniejszą zawartością krążą wśród żołnierzy.
Słoneczny, sobotni poranek. Budzi nas zapach kawy, którą piją tu chyba wszyscy. Przyłączamy się do śniadania, dzisiaj boczek z patelni bądź smażony na karabinowym stemplu. Obozy pełne wojska, ludzie czyszczą broń, poprawiają oporządzenie, cerują mundury, przyszywają oderwane guziki. Jak w każdym wojskowym obozie i tu wałęsają się psy. Czasami ktoś rzuci im kawałek mięsa, o który walczą z niebywałym jazgotem...
Całość barwnej relacji Gregoriusa na naszej stronie głównej. Zapraszamy do lektury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz