wtorek, 15 lipca 2014

Zapiski wojenne kapelana 14th Louisiana - cz. 7

1 września 1862

Tego ranka wstałem pokrzepiony i nie byłem pewien w jakim kierunku uda się armia, zdecydowałem się na odwiedzenie pola bitwy, żeby zobaczyć czy wszyscy nasi ludzie zostali zabrani, lub jakiś pechowy wróg potrzebuje moich usług. Och, obym nigdy więcej nie był świadkiem takich scen jakie widziałem tego dnia! Przeszedłem tylko przez część pola bitwy przed pozycjami korpusu Jacksona, lecz widok był rozdzierający. Nasz korpus pionierów przez cały niedzielny ranek grzebał naszych poległych w liczbie 500, a po południu również nieprzyjaciół. Jednak tego [poniedziałkowego] poranka Jankesi, polegli przed linią kolejową zajmowaną przez oddziały z Luizjany, leżeli złożeni w pryzmy. Ci leżący przy torach przypominali jeszcze istoty ludzkie, gdyż zabici zostali kamieniami i kulami blisko naszych pozycji. Zaś ci porozrzucani w lesie i na polach byli w strasznym stanie. Część z wypływającymi mózgami, inni z odstrzelonymi twarzami, jeszcze inni z wnętrznościami na wierzchu, roztrzaskanymi kończynami. Myślę, że nie będzie przesadą stwierdzenie, że przed liniami Jacksona leżało prawie 5000 martwych Jankesów. Zważywszy że niektórzy leżeli 4 dni bez pochówku, inni trzy, a pozostali dwa, można wyobrazić sobie jak odrażający był to widok. Byli prawie tak czarni jak Murzyni, rozdęci, nie do rozpoznania z powodu rozkładu. I było prawie niemożliwe aby ich pochować. Nasi ludzie przenieśli większość rannych do cienia pod drzewa i do okolicznych domów.

Odwiedziłem kilku tych nieszczęśników, byli w opłakanym stanie. Wielu z nich było bez jedzenia od trzech lub czterech dni, nie było nawet nikogo kto dał by im coś do picia. Udzieliłem im pomocy i wsparcia na ile mogłem. Poznałem kilku katolików, którzy byli ciężko ranni i przygotowałem ich na spotkanie z Bogiem.

Podczas mojego powrotu od rannych spotkałem głównego chirurga armii Pope'a z białą flagą, poszukującego swoich rannych. Zwrócił się do mnie autorytarnym tonem. "Sir, gdzie znajdę naszych rannych?" "Jakich rannych ma pan na myśli?" "Naszych rannych." "Chodzi panu o rannych jeńców?" Nie chciał przyjąć do wiadomości, że oni byli jeńcami. Jednak nie udzieliłem jemu żadnych informacji, dopóki tego nie uznał. Pokazałem mu wtedy teren w promieniu ok. 4 mil i powiedziałem, że obojętnie w którym kierunku się uda, tam spotka swoich ludzi. Następnie on bardzo grzecznie poprosił mnie bym mu towarzyszył, lecz ja równie grzecznie odmówiłem, mówiąc że moje obowiązki wzywają mnie gdzie indziej. Przed pożegnaniem powiedziałem, iż miłosiernym, sprawiedliwym i humanitarnym czynem będzie skierowanie kilku ludzi do grzebania poległych, co też obiecał uczynić.

Skierowałem się w stronę naszych taborów z nadzieją pozyskania informacji o pobycie naszej brygady. W pobliżu naszych wozów, w wąwozie na północny wschód od brodu Sudley'a, było ok. 700 Murzynów w różnym wieku i obojga płci, oprócz tego 300 oficerów Pope'a, i dżentelmeni z Waszyngtonu, którzy nie zostali wypuszczeni na parol, a którzy wspaniałomyślnie przyjechali zobaczyć jeńców Pope'a - wziętych do niewoli Jacksona i rebeliantów; lub jak sami o sobie mówili "by zaopiekować się rannymi". Cóż za wspaniałomyślne istoty! Swobodnie rozmawiałem z oficerami i "dżentelmenami". Skarżyli się na swoją sytuację, na skąpe zaopatrzenie w żywność, na konieczność przebywania z Murzynami. Powiedziałem im, że to iż są jeńcami zawdzięczają swoim własnym, dobrowolnym decyzjom; chęci zaangażowania się w tę sprawę. Natomiast to, że nie zostali wypuszczeni na parol jest skutkiem ich służby dla dowódcy, który lekceważy wszelkie prawa cywilizowanych działań wojennych i zatracił jakiekolwiek poczucie humanitaryzmu. Żądanie zaopatrzenia jest również bezpodstawne, gdyż ich rząd czyni co może, by ludność Południa była głodna, blokując nasze porty, pustosząc kraj, plądrując mienie obywateli, paląc nasze miasta, zostawiając tysiące naszych ludzi bez dachu nad głową i głodnych; a jeśli oni [dżentelmeni z Waszyngtonu] teraz cierpią, to jest to wyłącznie ich wina. A co do ich czarnych kompanów to pomyślałem że powinni być nimi zachwyceni. Dlaczego skarżą się na ich towarzystwo, skoro przez miłość do nich pustoszą Południe i próbują zgładzić mieszkańców?

Jeden z jankeskich oficerów, nowojorczyk, bynajmniej nie zadowolony z mojej sympatii, dał upust swym uczuciom i patriotyzmowi tymi słowami: "Przybyłem walczyć za Unię i stłumić rebelię, i będę walczył do śmierci za flagę mego kraju!" Powiedziałem jemu jasno, że taka przemowa nie ma dla mnie sensu; nie ma żadnej "Unii" za którą można walczyć, ani żadnej rebelii którą można stłumić; dla ludzi z Południa jest tylko obrona ich krajowych i konstytucyjnych praw. A biorąc pod uwagę chęć walki do śmierci za flagę kraju, to jego obecna sytuacja jeńca wskazuje, że nie miał na myśli dokładnie tego co powiedział.
Kilku waszyngtońskich panów zażądało ode mnie interwencji w sprawie ich uwolnienia, twierdząc że przybyli wypełniać uczynki miłosierdzia. Odpowiedziałem, że nie mogę ingerować w takie sprawy, upominając ich aby znosili cierpliwie swoją niewolę, jako że da to pewne wyobrażenie o nieszczęściach wojny, jakie z ich przyczyny spadły na niewinnych ludzi.

1 komentarz: